W ostatnich dniach nie miałam zbyt dużo czasu na maszynę, ponieważ zaczęły się ferie warszawskie, co oznacza, że mój małżonek ma pełne ręce roboty, a to z kolei oznacza, że ja siedzę sama z dziećmi od świtu do nocy. Z dwójki moich dzieci jedno jest ząbkujące, a drugie ma stosunek olewczy do wszystkiego co związane z nauką i porządkiem w pokoju.
W ogóle mam wrażenie, że te ostatnie kilka dni to nie dość, że dzień świstaka, to na dodatek dzień świra.
Mąż wstaje najwcześniej, zapala w piecu, je śniadanie, wychodzi odśnieżać, skrobać szyby itd.
Wstaję ja, przewijam,ubieram Kryskę i wkładam do krzesełka w kuchni. Zaczyna się wrzask.
Nastawiam wodę, idę budzić Michała. Robię mu herbatę i kanapki do szkoły. Znowu idę budzić Michała. Sprawdzam czy ma spakowany plecak. Nie ma. Pakuję. Budzę Michała.
Wstał. Idę do Kryski, która już prawie wyskoczyła z wsciekłości z krzesełka.
Daję jej mleko. Idę zobaczyć w jakim stanie jest Michał. Michał ma założoną jedną nogawkę od kalesonów, zapomniał o majtkach i czyta książkę. 10 min do wyjścia. Wrzeszczę, że ma iść jeść. On wrzeszczy że nie będzie jadł, więc ja wrzeszczę, że w takim razie ma się iśc myć. Michał idzie do łazienki, ja zajmuję się Kryską. Idę zobaczyć czy Michał się myje. Michał nałożył pastę na szczoteczkę i układa figurki z filmu Alvin i Wiewiórki na parapecie. Wrzeszczę. Michał nie przyspiesza ani trochę.
Idzie się ubrać. Kurtka, czapka, szalik. Wychodzi. Patrzę przez okno, idzie w kapciach. Wraca, zmienia kapcie na buty.
Wychodzi. Samochód odjeżdża...ufffffffff.
Chwila na kawę.
Zaczynam sprzątać. Pokój Michała zamykam, żeby nie drażnił mych oczu.
Wyciągam odkurzacz. Krysce się nie podoba. Sadzam ją na podłodze. Przeciągam krzesełko na środek kuchni, żeby zastawić szuflady, żeby nie otwierała ( takie mamy szuflady, że zabezpieczenia nie działają). Zaczynam odkurzać. Okruchy z fotelika, podłogi. Pająki ze ścian i sufitu. Łazienka, przedpokój, udało się.
Nalewam wody do wiadra z mopem. Kryska skubie wrzosy. Zabieram ją od wrzosów. RYK. Sadzam ją do krzesełka i daję chrupka. Włączam odkurzacz i wciągam leżące na podłodze kawałki wrzosów. Chowam odkurzacz, biorę mopa. Najpierw weranda, żeby wyschło. Wyjmuję Kryskę z krzesełka. Włączam odkurzacz, z Kryską pod pachą odkurzam okruchy z krzesełka. Weranda wyschła. Wkładam Kryśkę na werandę, idę myć podłogi. W łazience nastawiam pranie. Zanim nastawiam, wyciągam z kieszeni spodni Michała, papierek po batonie, 2zł, baterię, kamyk, naklejkę, chusteczkę.
Podłogi wyschnięte. Idę pościelić łóżko. Kryska zaczyna się denerwować. Biorę Kryskę,idę z nią na werandę, chcę ją posadzić na podłodze - nie chce. Chce, żeby jej zdjąć skrzypce które wiszą na ścianie. Zdejumuję, Kryska "gra". Odkładam skrzypce.
Widzę,że Kryska śpiąca, idę ją położyć. Kryska zasypia, po 10 min sesji wyrywania się i wstawania z zamkniętymi oczami.
Pół godziny dla siebie.
Robię sobie śniadanie. W trakcie ubieram się, sprzątam w łazience. Jeszcze tylko zrobić herbatkę. Uff.. siadam sobie do śniadania z gazetką ( jest południe), pierwszy kęs.... iiii jęk. Obudziła się. Rozbudzona nie chce ani siedzieć, ani się bawić. Tylko na rękach.
Wyprało się pranie. Ale żeby powiesić, najpierw muszę ściągnąć suche z suszarki i poskładać. Zmywarka pika, trzeba rozładować.
NIE, nie, nie. Koniec. Nie opowiadam dalej :) Samo pisanie mnie zmęczyło!
W każdym razie, od świtu do nocy latam jak nakręcona, żeby było czysto, żeby dzieci nie jęczały i w ogóle, żeby mieć czyste sumienie, i z tym czystym sumieniem móc usiąść do maszyny. Niestety zazwyczaj jak już wreszcie mąż wróci i mógłby przejąć Kryskę, to już jest tak późno, że Kryśka zasypia, a zaczyna się polka z Michałem. Bo nie chce myć zębów, bo nie chce iść spać, bo nie chce się pakować,bo nie chce grać na trąbce ;)i jak już w końcu i jego uda się spacyfikować, to mam ochotę tylko na wyro ;)
Dlatego też, w związku w powyższym ;) uszyłam tylko pościel dla Małej i sukienkę. Tzn w sumie jeszcze uszyłam parę innych rzeczy "zamówieniowych" - ale takich samych, jak już pokazywałam, więc nie pokazuję ;)
A tak dla rozluźnienia, bo niezbyt rozluźniającym wstępie, chciałam tylko podzielić się takim moim osobistym paradoksem. Pomimo tego, że mieszkamy na "zadupiu" tak zwanym, i że nie da się do nas dojechać "normalnym" samochodem ( a nie, przepraszam, w zeszłym tygodniu kolega dojechał - ale 2 km jechał na wstecznym ;)), w sumie prawie 2 km wcześniej trzeba zostawić samochód i albo iśc dalej na nogach, albo liczyć na naszą łaskę i wywiezienie na górę samochodem 4x4 - to odwiedza nas ktoś codziennie :) a czasem i po kilkoro gości mamy :) Pomimo tego, że niektórych najpierw musimy wyciągać z rowów ;) Jakoś nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek nas odwiedzał jak mieszkaliśmy w Warszawie - pomimo tego, że na tych samych 100 metrach kwadratowych podstawy naszego bloku mieszkało jakieś milion osób.
Tu to jakieś takie normalne jest. Codziennie jemy razem posiłki - jak ktoś przyjdzie to się przysiada, w południe pijemy nalewkę i to jest takie naturalne, takie bez wysilania się, bez "grania". Takie po prostu.
W ostatnim poście napomknęłam, że na pewno łatwiej się żyje na odludziu, jak się ma internet ;) Kolejnym punktem, na pewno jest to, że na "naszym" odludziu stoją dwa domy obok siebie. Nasz, i dom moich rodziców:) na który można zerknąć pod www.osrodek-pieklo.dorsum.pl .Na stronie też znajdziecie wytłumaczenie, co robimy w czasie ferii i wakacji ;)
Mam wrażenie, że moje wpisy są strasznie chaotyczne, ale do przekazania tak dużo, a czasu tak mało...
O i właśnie się Kryska zaczyna wiercić...ech
No to pokazuję, co wyszło w tym tygodniu i lecę - oczywiście do maszyny.
Sukienka - tunika, czasem mam ochotę uszyć coś małego, a czasem coś dużego :) Nie wiem od czego to zależy :)



No i pościel Małej, z "przybornikiem" który jest krzywy i brzydki, ale już się tak chciałam to skończyc, ze się nie starałam zbytnio ;) Jak szyję "dla siebie" to jakoś mniej się przykładam ;)




Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za odwiedziny. A jakby ktoś był w okolicy to zapraszam na pogaduchy niewirtualne!
Zu
A na koniec jeszcze, chciałam się z Wami podzielić myślą, która chodzi mi ostatnio po głowie. Otóż cały czas zastanawiam się, " skąd mi się wzięło to szycie"? Nagle po prostu mnie tak jakoś "natchło":)?
I może to naiwne, ale pomyślałam, że wiem chyba już skąd mi się to wzięło.
Mojego męża mama zmarła dawno - ponad 20 lat temu. Nie miałam szansy Jej poznać. Ale właśnie Ona - babcia Krysia - szyła. Była po szkole krawieckiej i wieczorami stawiała maszynę w kuchni i "jechała" jak to mawia mój mąż. Szyła stroje na bale córkom sąsiadek, skracała, przerabiała cudowała :)
I to właśnie ona, zsyła mi z góry ten dar :) Podpowiada i pomaga. Wiem to! Czuję!
Szkoda, że nie możemy usiąść razem..